Od kilku dni po raz kolejny jestem w Ameryce Południowej. Tym razem przyjechałem do Santiago de Chile, aby po miesiącu powrócić z odległego o ponad 3000km Rio de Janeiro. Tak naprawdę jednak, pierwszym i głównym powodem wyjazdu był znajdujący się w Boliwii salar, czyli wielkie wyschnięte jezioro soli, które gdy spadnie na nie deszcz, staje się największym na świecie naturalnym zwierciadłem. Oczywiście, sam salar to trochę mało jak na przylot do Ameryki Południowej, dlatego postanowiłem go połączyć z odwiedzeniem brazylijskiego Pantanal, czyli największego podmokłego terenu, miejsca znanego z różnorodności żyjących tu gatunków zwierząt. To tu można obserwować kajmany, papugi czy też wybrać się na łowienie piranii.
Kiedy więc pojawiła się promocja na lotnicze bilety, po krótkich konsultacjach w pracy stałem się posiadaczem biletu z Malagi do Santiago oraz powrotem z Rio de Janeiro do Brukseli.
Sam przylot do Santiago to okazja do podziwiania górskich szczytów przykrytych śnieżnymi czapami, ponieważ na krótko przed lądowaniem samolot przelatuje nisko nad Andami.
Santiago położone jest już dość daleko od równika, co w połączeniu z dość dużym przesunięciem strefy czasowej względem czasu słonecznego, sprawia że latem, czyli teraz, ściemnia się tu dopiero około 21. O ile też tu i ówdzie widać rosnące palmy, to sporo też jest znanych ze strefy umiarkowanej drzew gubiących zimą liście, jak choćby klonów. Santiago de Chile przypomina inne południowoamerykańskie miasta, chociażby przez poziom zanieczyszczeń czy hałasu. Z drugiej strony, jak na południowoamerykańskie standardy jest tu całkiem sporo zielonych przestrzeni i chociaż zdarzają się tu drobne kradzieże to w przeciwieństwie do historii znanych z Brazylii nie trzeba się obawiać napadu z bronią w ręku. Wystarczy uważać żeby nikt poza nami nie zaglądał do naszych kieszeni.
Centrum miasta pełne jest kolonialnej architektury, co poznany po drodze Hiszpan skomentował mówiąc że czuje się tu prawie jak w Madrycie. Do tej pory zresztą oba państwa utrzymują bliskie związki, a w przeszłości wielokrotnie zarówno Hiszpanie emigrowali do Chile jak i Chilijczycy do Hiszpanii. W tej chwili to Hiszpanie ze względu na blisko dwudziestopięcioprocentowe bezrobocie emigrują też do Santiago de Chile.
Tak jak wiele krajów Ameryki Południowej, tak samo i Chile zostało zbudowane przez emigrantów oraz potomków indian, którzy przeżyli kolonizację. Jednak żyjące tu plemię indian, Mapuche, wyjątkowo dali się we znaki kolonizatorom. Plaza de Armas, centralny plac w Santiago, to miejsce w którym znajdują się pomniki postaci, które miały wpływ na dzisiajszą tożsamość Chile.
Pierwsza z nich to Pedro de Validivia, dowódca a potem gubernator Chile:
Drugi pomnik reprezentuje twarz tutajszych indian, a także nasiono oraz florę Chile. Warto tu wspomnieć o Laudaro, adoptowanym synu Pedra de Valdivii z pokolenia Mapuchów, który niezwykle dobrze przyjął przekazywaną mu wiedzę. Wszystko po to, aby wraz ze zdobytą wiedzą z zakresu techniki wojennej uciec do swojego plemienia, a następnie porwać i zamordować swojego opiekuna.
Oczywiście poza obowiązkowym zwiedzeniam placów i muzeów, ze znacznie większym zapałem zajęłem się poznawaniem lokalnych smaków i zwyczajów. Zacznijmy może od tego co ciężko spotkać gdziekolwiek indziej, czyli Cafe con Piernas (dosłownie: Kawa z nogami).
Koncepcja tej specyficznej kawiarni narodziła się w latach siedemdziesiątych, gdy ktoś wpadł na pomysł, by uatrakcyjnić wizytę w kawiarni skracając nieco długość spódnic serwujących kawę kelnerek. Żeby jednak przychodzący tu, jakby nie było, głównie panowie, nie spędzali zbyt dużo czasu na delektowaniu się kawą, do dyspozycji są tylko miejsca stojące. Poza kawą serwowane są również inne napoje, ale najwyraźniej na wszelki wypadek wyłącznie bezalkoholowe. Tak jak wszędzie jednak, tak i tutaj dotarł postęp, a spódnice nie były ostatnim słowem. Teraz można znaleźć w Santiago lokale, w których kawę podają kelnerki we fluoresencyjnym bikini.
Drugą rzeczą, która rzuciła mi się w oczy jest sprzedawana niemal wszędzie przekąska – Mote con Huesillo. Jest to gotowana pszenica i brzoskwinia zalane słodkim sokiem brzoskwiniowym. Ciężko powiedzieć czy jest to przekąska czy też napój, ja określiłbym to jako deser dla niezdecydowanych.
Pierwszy wpis z podróży konczę będąc już w Pisco Elqui, o którym napiszę wkrótce. Santiago zrobiło na mnie jednak bardzo pozytywne wrażenie. Sporo jest w nim wartych odwiedzenia miejsc, sporo ładnych widoków, chociaż oczywiście żeby nie było za pięknie, to tak jak w wielu miastach w tym regionie, dość często szpecą je wiszące wszędzie kable.
Na koniec jeszcze kilka zdjęć z Santiago, tym razem bez kabli:
I jeszcze jedno, jeżeli kogoś interesuje gdzie dokładnie w tej chwili jestem to zapraszam do spojrzenia na mapę, która dość często aktualizowana jest z mojego telefonu.